***
Stoimy z Amy ramię w ramię, oczekując Maxa. Zbliża się. Powoli, nieśpiesznie. Wie, że nie mamy już dokąd uciec. I może nawet myśli, że zamierzamy się poddać bez walki lub, że wygra niezależnie od wszystkiego. Nie mam pojęcia... Nie wygląda na kogoś tak pewnego siebie. Z drugiej zaś strony zaskoczył mnie już kilka razy. Nie sądziłam, że tak zawzięcie będzie na mnie polował. A zatem gdzie jest klucz do tej zagadki? Jak to możliwe, że ten lekko zahukany chłopak potrafi tak zajadle na mnie polować? Co kryje się za tą sytuacją? Nie rozumiem. Nie wiem. Mam jedynie przypuszczenia. Nie. To za mało powiedziane. Mam przeczucie. Coś kłuje mnie w środku, jakbym powoli, bardzo powoli, zbliżała do sedna sprawy. Zupełnie jakbym błądziła po omacku, szukając włącznika światła, który jest gdzieś obok, tylko nie wiem, w którym kierunku.
Nagle zrywa się wiatr, a światło księżyca jakby słabnie. Nie. Ono nie słabnie. Świeci tak samo mocno jak wcześniej. To po prostu mrok powoli zaczyna nas pochłaniać. Rozszerza się i rośnie. Max jest blisko. Tuż za rogiem. Lada moment i wyłoni się z ciemności. Słyszę już kroki. Wiatr wzmaga się z każdą chwilą, a mrok rozrasta, rośnie w sile.
I jeszcze niedawno pewnie bym się przestraszyła. Może zlękła. Ugięła pod ciężarem niepewności. I pewnie rozglądała nerwowo w poszukiwaniu ucieczki, desperacko walczyła o życie. Rzucam Amy dyskretne spojrzenie. Doskonale widzę, że się waha. Stoi obok mnie, bo nie ma innego wyjścia. Zmusiłam ją do tego. I doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że wolałaby być gdziekolwiek byle nie tu i teraz. Ale nie pozwolę jej uciec. Tak samo jak Maxowi. I sama również nie zamierzam uciekać.
Sama nie wiem, jak i kiedy to się stało, że przestałam się bać. Nie wiem, czy to zasługa Vincenta, czy tak licznych nieprzewidzianych wydarzeń, które miały dotychczas miejsce. Ale coś się zmieniło. Powoli zaczynam dostrzegać te zmiany. Prostuję się nieco, lecz jestem bardzo spokojna i rozluźniona. Uśmiech nie znika z mojej twarzy. Wręcz przeciwnie, czuję jak moje usta wykrzywiają się coraz bardziej, aż w końcu radośnie szczerzę zęby, gdy z mroku wyłania się znajoma postać.
-Czekałam - mówię.
Patrzę radośnie na Vincenta, a on uśmiecha się do mnie. Wiedziałam, że przyjdzie, gdy będę go potrzebowała. Zawsze się zjawiał. Teraz podejdzie do mnie i weźmie mnie w ramiona. Wyszepcze słodko do ucha "koniec walki". Nie. Nie powie tego, ale bez wahania stanie ze mną ramię w ramię.
Potrząsam przecząco głową, odpędzając od siebie iluzję. Chciałabym, by to była prawda. Jednak jestem absolutnie świadoma tego, że walka dopiero nadchodzi. I przede mną nie stoi Vincent, tylko Max. A ja właśnie wpakowałam się z buciorami w samo centrum chaosu. Wywołałam apogeum w najczystszej postaci. Zimny wiatr przyprawia mnie o dreszcze, a mrok szaleje zarówno w moim sercu jak i wokół nas. Nie boję się. Nie boję się. Nie boję się. Można rzec, że cała sytuacja nawet trochę mnie bawi.
Amy spogląda na mnie, a ja szczerzę zęby w szerokim uśmiechu, jakby dodając jej otuchy. Jednak w jej oczach widzę tylko rosnące przerażenie. Nie Maxa się obawia, lecz mnie. Ten fakt uderza mnie z ogromną siłą, ale nie jest już w stanie niczego zmienić. Przypuszczam, iż ta krwawa historia była z góry przesądzona tamtego dnia, gdy zgrzeszyłam. To właściwie... Bardziej, niż pewne.
-Czekałyśmy na ciebie... Max - mówię spokojnie, po czym cicho zwracam się do Amy. -Wygramy.
-Wolałabym w ogóle nie walczyć.
-Cóż... Nie powiedziałam, że będziemy walczyć, tylko, że wygramy - śmieję się cicho. - Ale najpierw chcę wiedzieć...
-Wreszcie możemy to zakończyć - stwierdza Max. - Nie macie już gdzie uciekać.
-Nie żebym kiedykolwiek miała taki zamiar...
-Racja. Gdyby nie Vincent nie wywinęłabyś mi się już wtedy. Byłoby po wszystkim.
-Byłoby po wszystkim. To fakt - przytakuję. - Gdyby nie Vincent.
-Ale tym razem ci nie pomoże. Tak go urządziłem, że nieprędko wychyli łeb z tej swojej kryjówki!
Mimowolnie zaciskam dłonie w pięści i słyszę szept Amy:
-Nie daj się sprowokować. Vincentowi nic nie jest.
-Wiem... - Nie wiem, ale chcę w to wierzyć. - To, co Max? Skoro nikt nie może nam już przeszkodzić, może usiądziemy przy herbatce i pogadamy?
-Chcesz rozmawiać? Nie mamy o czym ro... Ah. No tak. Przecież ty nic nie wiesz. Vincent nic ci nie powiedział.
-Czego mi kurwa znowu nie powiedział? - mruczę do Amy.
-Vincent znał motyw Maxa. Odkrył coś.
-Że coś wiedział to ja wiem, tylko, co to było? - pytam rozeźlona.
-Nic mi nie powiedział. Tylko tyle, że to ma jakiś związek z twoim Cieniem i dniem zawarcia kontraktu.
-Dniem zawarcia... kontraktu? - powtarzam bezmyślnie.
-Chyba nie zapomniałaś tej nocy?! - pyta gniewnie Max, podchodząc bliżej.
Teraz stoimy twarzą w twarz. I wreszcie mogę spojrzeć mu w oczy. Jest w nich coś dziwnie znajomego. Niebezpiecznego. Już wcześniej to wiedziałam. Przed oczami pojawia mi się twarz człowieka, przed którym uratowała mnie Umbra. A potem jeszcze przypominam sobie moją ostatnią wizytę, gdy byłam w domu podczas przerwy świątecznej. Szłam na spotkanie z Kate i wydawało mi się, że ktoś tam był. Wydawało mi się, że ten człowiek tam był, ale to było niemożliwe. Za to...
-Ty... Też tam byłeś - stwierdzam, dłonie zaciskając coraz bardziej. - Byłam wtedy zbyt przerażona i zdezorientowana, żeby zauważyć, że w cieniu czaił się ktoś jeszcze... Byłeś tam, Max!
-To prawda. A człowiek, którego pożarł tamten cień, był moim ojcem.
Wszystko stało się jasne. Nie miałam już najmniejszych wątpliwości.
-Lucy, o czym on mówi? - Głos Amy sprowadza mnie na ziemię.
-Amy - zaczynam z powagą w głosie. - 4 lata temu... No teraz już 4 z kawałkiem - dodaję nieco rozbawiona, chociaż nie do końca wiem czym. - W moim mieście miała miejsce seria ataków na młode dziewczyny... Mój Cień, Umbra, jak mniemam była jedną z ofiar. Wtedy dopadła tamtego mężczyznę, ratując mnie, ale wiedziała, że został ktoś jeszcze... To dlatego nienawidziła go do tego stopnia, że ledwo mogłam nad nią zapanować, a zarazem chroniła mnie, gdy była taka potrzeba.
-Miała na imię Kate - śmieje się Max. - Dokładnie. Tak samo jak twoja przyjaciółka. Chodziła do tego samego liceum, co ja.
-W ten sposób? - pytam. - Ty je wybierałeś, a potem... Co z tego miałeś? Jakąś nieziemską frajdę? Benefity? Jarało cię patrzenie jak cierpią? Czy robiłeś to pod groźbą ojca? Chociaż nie. To ostatnie wydaje mi się najmniej realne, gdy patrze w twoje oczy. A może na tym to polegało? Może wcale nie chciałeś stać się taki jak on? Może zmusił cię do tego? Groził ci. Powiedział: one albo ty. Oczywiście, że wolałeś zadbać o siebie i tak się zaczęło. Mam rację? Byłeś przerażony, miałeś dość. Przeklinałeś i jego i siebie. Ale gdy chciałeś się wycofać było już za późno. Mrok już dawno wykiełkował w twoim sercu. I chociaż nienawidzisz go całym sercem, chcesz się teraz za niego mścić, bo wiesz, że powinieneś skończyć w ten sam sposób.
-Milcz! Nie uda ci się to. Nie trafiłaś. O niczym nie masz pojęcia.
-Jezu - słyszę jęk Amy. - To chore...
-Od ciebie akurat nie chcę tego słyszeć - syczy Max przez zaciśnięte zęby.
-Tym razem zgadzam się z psycholem - wtrącam się, patrząc na nią z ukosa. - Też urządzałaś sobie takie chore polowania.
-Ale na kontrahentów - broni się Amy.
-Faktycznie... To wiele zmienia...
-Lucy.
-No nic... Wracając do tematu - mówię i biorę głęboki wdech. - Wiem już, dlaczego Umbra chciała cię dorwać. To ma sens. Na jej miejscu pewnie też chciałabym zrobić ci wiele bolesnych rzeczy. Właściwie i tak mam ochotę. Tylko... Dlaczego ty na mnie polowałeś? Bo co? Bo wam uciekłam? Bo zawarłam kontrakt z Umbrą? Czy faktycznie zemsta za ojca?
-Brawo!
-Oh. Zemsta za kochanego tatusia? - kpię. - No tak, musieliście być naprawdę zżyci skoro razem rozkręcaliście taki... biznes?
Czuję, że cała się trzęsę. Może i ze strachu. Ale na pewno z podekscytowania. Wreszcie odkryłam prawdę, a przede mną stał najprawdziwszy psychopata... Nie, przepraszam. To obraza dla psychopatów. Nie wszyscy są źli. Ale on? Ucieleśnienie najprawdziwszej patologii to chyba jeszcze komplement w jego przypadku.
-Lucy? - Amy znów spogląda z przerażeniem to na mnie to na Maxa. - Jeszcze możemy się wycofać. Vincent na pewno już się zorientował co się dzieje. Na pewno niedługo tu będzie.
-W takim razie musimy się pospieszyć - stwierdzam.
-Aż tak ci śpieszno do g...- nie daję Maxowi czasu, by dokończył zdanie, mówiąc:
-Nie nadajesz się na czarny charakter. Twoje teksty są banalne, pozbawione humoru czy chociaż odrobiny kreatywności. Zwyczajnie wyblakłe. Nudne.
-Lucy... Zamierzasz teraz oceniać walory stylistyczne tego co mówi?
-Nie. Zwracam uwagę na fakt, że nie pasuje do tej roli. Te teksty zbudował na podstawie obejrzanych kryminałów albo diabeł wie czego. Albo zwyczajnie naśladuje ojca, który musiał być idiotą. Chociaż nie zdążyłam z nim wtedy pogadać.
Widzę kątem oka, że Max marszczy brwi. Wkurzyłam go. Doskonale.
-Ale nie prowokuj go.
-No właśnie. Nie prowokuj mnie. Może jeszcze...
-Może jeszcze chcesz zaproponować, że jak zacznę błagać o litość, to mnie oszczędzisz? Chyba naprawdę nie chcesz wypełniać swojego kontraktu, co? Przecież wiem, że polega on na zabiciu mnie, ale mimo tego polowania na mnie, zdajesz się nieco odwlekać to w czasie. Żałosne.
-Po prostu nie śpieszy mi się, bo wiem, że nie masz gdzie uciec.
-Naprawdę w to wierzysz? W sumie... Każda wymówka jest dobra - mruczę, zerkając do Amy, która wreszcie zaczyna reflektować.
-Wasza rozmowa naprawdę zaczyna być śmieszna. Chcecie dopaść siebie nawzajem, ale żadne z was nic nie robi.
-Cicho Amy - śmieję się. - Bo się wyda, że Max wcale nie chce mnie zabić. Utrudniasz chłopakowi życie.
-Przestańcie się śmiać - burzy się Max.
O tak. Właśnie tak. Z każdym słowem rozbudzam chaos, potęguję mrok. Z pozoru nic nieznacząca rozmowa, podsyca ogień. Wiatr znowu się zmaga i robi się lodowato, ciemno. O to chodzi. Niech znów zapanuje chaos!
-Oj, oj... Lucy, zdenerwowałaś go.
-Kto? Ja? - pytam z miną niewiniątka. - To ty patrzysz na niego z góry.
-A ty nie?
-Nieeeeeeee... Skąd - całkowicie go ignorujemy, dając się wciągnąć w głupią sprzeczkę.
-Już ja cie znam Lucy. Jest ci go zwyczajnie żal, bo jeszcze nie wie, że wpadł w pułapkę, jak śliwka w kompot.
-Jakież poetyckie porównanie. Ale cichaj, cichaj! On jeszcze nie wie, że wszystko zaplanowałam.
-Co? Co takiego mogłaś zaplanować? Chyba, że za chwilę zjawi się tu cała chmara kontrahentów!
-Nie zjawi.
-Więc nie masz żadnego planu.
-Cicho Max, nie rozmawiam teraz z tobą - karcę go i znów zwracam się do Amy. - No to ten... Po wszystkim, napijemy się tego bananowego piwa, nie?
-Ooooł jes! Jestem za.
-Skończcie to natychmiast!
-Oh. Ależ ten chłopak nerwowy - śmieję się, obserwując jak powietrze wokół Maxa zaczyna wirować.
Wkurzyłyśmy go. Ale kto by pomyślał, że tak łatwo da się sprowokować. Chociaż... Ignorowałyśmy go? Tak. Zakpiłyśmy z niego? Tak. Uraziłyśmy dumę? Na pewno. Trafiłyśmy w czuły punkt? Może. Nagrabiłyśmy sobie? Jak najbardziej.
I znów nie mogę powstrzymać uśmiechu. Na to właśnie czekałam. Na te dreszcze wywołane falą emocji i strachu. Oh. Ostatni raz czułam się tak podczas spotkania z Czarnym psem. Wtedy wydawał się nieokiełznany, a dzisiaj kuli pod siebie ogon, lekko chowając się za moimi plecami. Zamiast tego Max. Oh, ależ on się wkurzył. Jego cień rośnie, rozszerza się i zbliża coraz bardziej. Naprawdę myśli, że ma przewagę.
Biorę głęboki wdech i zaraz po tym uderza nas pierwszy podmuch wiatru. Na tyle silny, że musiałam mocno zaprzeć się nogami, by nie upaść. Mimo to nie cofnęłam się nawet o milimetr. Znów spojrzałam na Amy. Nie sądziłam, że będzie się tak wahać. Może dlatego, że tej nocy nie jest w pełni sił... Ale to tylko świadczy o tym jak niepewna jest na co dzień. Funkcjonuje zapewne tylko dzięki swojej sile. Dziś jej nie ma. O tym też nie pomyślałam. Od chwili, gdy zrozumiałam, że to ona jest Czarnym psem, nie pomyślałam, że maskowała jedynie strach. Tak samo jak Vincent była półcieniem. Nie wybrała takiego życia. Ja i Max to co innego. Z grubsza... Oczywiście nie wybraliśmy wielu rzeczy. Może zawarł ten kontrakt ze strachu. Tym właśnie żywią się Cienie. Głównie strachem, także nienawiścią i gniewem. A to przecież tak ludzkie emocje. Tak silne. Może to wszystko wymknęło się mu z pod kontroli. Ale to bez znaczenia. Nie mogę analizować sytuacji pod takim kątem. Nie mogę mu teraz współczuć. Muszę z nim wygrać.
Kolejny podmuch wiatru uderza mnie w twarz, wyrywając z zamyślenia. Mrużę lekko oczy, bacznie obserwując Maxa, jak podchodzi coraz bliżej. Wreszcie stoi tuż przede mną. Wokół nas szaleje mrok. Słyszę krzyk Amy, ale już jej nie widzę. Nic nie widzę. Tylko Maxa. Panuje absolutna ciemność i nagle wszystko ucicha. Jesteśmy odizolowani. Czuję jak miażdży mnie spojrzeniem, czuję jego rządzę krwi. Jestem dziwnie spokojna. Jak nigdy dotąd. A może to raczej obojętność? Taka prawdziwa znieczulica. Bo tak właśnie się teraz czuję. Wcale. Nie czuję nic. Nie czuję strachu, złości, smutku. Niczego. I nawet nie wiem, czy nadal się jeszcze uśmiecham. Podnoszę wzrok i spoglądam na Maxa. Kipi gniewem, ale mnie to nie rusza.
Nie ma też znaczenia, że widzę niemal to samo spojrzenie, co 4 lata temu. Ciemne oczy, kryjące w sobie coś mrocznego, utkwione są we mnie. Lecz tym razem mnie nie paraliżują. Nie mają takiej mocy. Nie mają nade mną kontroli. Nie cofam się, chociaż czuję na twarzy ciepły, nieprzyjemny oddech drapieżnika. Doskonale wiem, co chciałby ze mną zrobić. Myślę, że nawet dostrzegam w jego dłoni coś święcącego. Nóż. Ale jego obecność, jego aura nie jest już przytłaczająca. Jego mrok zaczyna powoli maleć.
Właśnie dlatego, że Cienie żywią się strachem. Max zaczyna tracić na sile. Ciemność rozrzedza się i powoli przebija się do nas światło. Dopiero teraz nadchodzi pora bym wykonała ruch. Oczywiście. Nóż wciąż stanowi realne zagrożenie. Tysiące rzeczy może przecież pójść nie po mojej myśli. A jednak nie waham się. Wzywam do siebie w myślach Umbrę.
-Kate... - szepczę.
I znów zapada mrok. Tym razem jest jednak przyjazny. Otula mnie ciepła, miękka kołderka mroku, której nie muszę się obawiać. Jest po mojej stronie. Mamy wspólny cel. Widzę za to, że mina Maxa rzednie. Stracił przewagę. Teraz to ja panuję nad sytuacją. I chociaż przez chwilę podejrzewam, że zaatakuje mnie w akcie desperacji, on wypuszcza nóż z dłoni i po omacku rzuca się do ucieczki. Wie, że przy odrobinie szczęścia uda mu się wyrwać z mojej pułapki.
-Amy - krzyczę. - Nie pozwól mu uciec!
Tak. Od samego początku była tu tylko po to, by odciąć mu drogę w razie potrzeby. Niczego od niej nie oczekiwałam. Niczego się po niej nie spodziewałam. Sama zamierzałam dokończyć dzieła. Podnoszę z ziemi nóż i z uśmiechem podchodzę do szamoczącego się po ziemi Maxa. Amy patrzy beznamiętnie. Nic nie mówi. Nikt nic nie mówi. Panuje absolutna cisza.
Wiem, że Vincent jest już niedaleko. Jestem tym wszystkim zmęczona. Bardzo zmęczona. Nawet życiem i oddychaniem. Ledwo stoję na nogach. Nie wiem nawet, czy nie ugną się pode mną, gdy zrobię kolejny krok. I od tak, bezceremonialnie runę na ziemię. Jednak w oddali widzę już dobrze znaną mi postać. To dodaje mi otuchy i sił. Tym razem to nie iluzja, nie złudzenie, wywołane przez mój własny mózg. Vincent biegnie w moją stronę. Wyraźnie przerażony, na mój widok przyspiesza, co już wydaje się mało możliwe. Uśmiecham się pod nosem. Zatrzymuję się i czekam, aż silne ramiona znów oplotą się wokół mojej talii. A on nie każe mi długo czekać. Bierze mnie w ramiona i przytula mocno, jak nigdy wcześniej. Niemal się duszę, ale nie protestuję. Czekałam na ten moment już wystarczająco długo. Byłam dzielna. Zasłużyłam, prawda?
-Lucy - słyszę. - Lucy! Jesteś cała?
Wciąż się uśmiecham i dopiero po chwili, gdy łzy płyną po moich policzkach, próbuję się odezwać:
-Vincent...
-Na litość boską, Lucy, nie umieraj mi tutaj! - panikuje Vincent, a ja znów się tylko uśmiecham.
Właściwie to wybucham śmiechem, tak głośnym i radosnym, że nie sądziłam, iż wciąż posiadam tyle siły.
-Głupek - mruczę. - Na tamten świat się jeszcze nie wybieram. Nic mi nie jest.
-Nie strasz mnie tak - burzy się. - Idiotka.
-Też cię kocham, Vincent.
-Kocham cię, Lucy...
-Wiem.
-Gdzie Amy?
-Ona...
-Co z nią?!
-Powiedziała, że idzie do domu - odpowiadam wreszcie i znów wybucham śmiechem. - Powiedziała, że ma dość tego wszystkiego i mnie, i że będzie spała tydzień, że jestem wariatką, że nie chce mnie więcej widzieć.
-Nic jej nie jest?
-Jest cała. Jak ruszysz teraz to ją jeszcze dogonisz.
-Nie muszę... A co z... Maxem?
-Jak to co? - pytam niewinnie. - Max już... nam nie zagraża.
***
I tak oto kończy się Szept Cieni! Podobało się? Było warto słuchać szeptów? A może ktoś czuje się rozczarowany zakończeniem? Wiem, ostatnie 2 rozdziały dostarczyły chyba dużo wrażeń i informacji. Dla kogo zakończenie było zaskoczeniem, a kto domyślał się, że tak to będzie? Szczerze mówiąc dla mnie zakończenie również długo było wielką niewiadomą. Pierwotnie zamierzałam uśmiercić Vincenta i rozegrać to zupełnie inaczej, ale jakoś mnie natchnęło i pomyślałam, a co tam. Niech Vincent i Lucy dostaną happy end. Chociaż taki może nieco makabryczny, ale czy na pewno? Tak, czy inaczej dziękuję za poświęcony Szeptom czas. Fanów M&A zapraszam na mojego drugiego bloga, a w stosownym czasie, czyli już 4 października ruszy Legenda Nigmet, która wygrała w ankiecie.